TERESA PIOTROWSKA

Teresa Piotrowska
PIELĘGNIARKA INSTRUMENTARIUSZKA BLOKU OPERACYJNEGO
 

 

Po prostu Tucha!

 

 

Jak Pani trafiła do Puszczykowa?

Dawno, ale do dziś pamiętam swój pierwszy dzień w pracy. Było to 6 sierpnia 1981 roku, to dla mnie pamiętna data. Przyjmowała mnie pani Maria Grosicka, ówczesna Naczelna Pielęgniarka Szpitala, potem zostałam przedstawiona dyrektorowi  Janowi Rusiewiczowi. To był  bardzo miły zwyczaj – aż wreszcie przyszła po mnie oddziałowa i zabrała na ortopedię. A Puszczykowo wybrałam, bo pracowała już tu moja koleżanka. Choć miało być zupełnie inaczej. Założyłam sobie wtedy, że przyjdę tutaj na jakieś dwa, trzy lata, a potem zmiana: góry, morze… i dopiero pomyślę, gdzie osiądę. Osiadłam… i po tych trzech latach nawet nie pomyślałam, żeby szukać innej pracy. Jestem tu od czterdziestu lat, aż wstyd to powiedzieć (śmiech).

Czyli jest coś na rzeczy w stwierdzeniu, że w Puszczykowie  – jest coś magicznego?

Myślę, że tak. Gdy zaczynałam pracę, byłam pod ogromnym wrażeniem nowoczesności szpitala. Inne szpitale były nadżarte zębem czasu, a nasz był śliczny, świetnie wyposażony, pięknie usytuowany… Wyróżnialiśmy się pod wieloma względami. Kolej nie szczędziła pieniędzy. Dzisiaj może się wydawać, że brakowało bardzo wielu rzeczy, ale wtedy to naprawdę była wielkopolska czołówka. Z przykrością patrzyliśmy potem na szpital, który na naszych oczach podupadał. Najgorszy okres był wtedy, gdy wydzierżawiono, go „specjalistom” z Gdańska. Spółki, spółeczki, podspółeczki, a myśmy z niepokojem patrzyli na to co będzie dalej. Zaczęły się transformacje i trudny okres. Ograniczenia były na każdym kroku. Prezesem był wtedy Andrzej Rombalski. Ja już wtedy zaczęłam mocno działać w związkach zawodowych. 

Rozum nakazywał … uciekaj stamtąd, a serce mówiło — zostań?

Było ciężko, ale nawet nie pomyślałam, że mogłabym odejść. To było na zasadzie: damy radę, jakoś trzeba przetrwać, musi się to zmienić… Tym bardziej że już od wielu lat pracowałam przy artroskopiach. Szkolenie przeszłam pod okiem prof. Tadeusza Trzaski i byłam jedną z nielicznych pielęgniarek artroskopowych. Gdy jeszcze w latach osiemdziesiątych  zaczynaliśmy przeprowadzać te zabiegi, była to nowość na skalę kraju. Do Puszczykowa przejeżdżali się uczyć inni. To był pionierski okres kiedy pomagaliśmy ludziom, a jednocześnie przecieraliśmy szlaki. Mieliśmy mnóstwo pracy, ale bardzo satysfakcjonującej. Mogę śmiało powiedzieć, że to, co wiem o artroskopii, wiem dzięki profesorowi.   

To był czas, w którym mimo ogromnej wiedzy wymaganej od pielęgniarki nie honorowano jej tytułami magistra…

Zgadza się. Wymagano sporo, a honorów i satysfakcji finansowych nie było. Niesprawiedliwe, ale tak prawda. Ortopedii pozostałam wierna. Udzielam się oczywiście na innych salach bloku, choćby na neurochirurgii, ale najwięcej czasu spędzam właśnie przy zabiegach ortopedycznych. Czasami zastanawiam się nad swoimi życiowymi wyborami, wiem, że pielęgniarstwo wcale nie było tym jedynym marzeniem.  Gdy się ma piętnaście lat, częściej patrzy się na to, co robią koleżanki, jakie wybierają szkoły, ale potem już nie miałam wątpliwości, że chcę robić to co dziś. To był jednak proces, ale coraz bardziej odnajdywałam się w swoim zawodzie. Mimo wszystkich przeciwności nie zamieniłabym go na żaden inny.

A skąd się wzięła Tucha? W szpitalu wszyscy wiedzą, kto to jest.

Pochodzi jeszcze z czasów przedszpitalnych. Nie wiem, skąd się wzięło to przezwisko, ale tak nazywali mnie przyjaciele. Dostałam kiedyś od nich pocztówkę z pozdrowieniami. W hotelu na ulicy Kolejowej, gdzie wtedy mieszkałam, był zwyczaj, że korespondencję wystawiało się za taką specjalną szybką. Pozdrowienia zaadresowane były do Tuchy. Wkrótce w szpitalu wszyscy już wiedzieli, że tak mnie nazywają i tak już zostało. Pewnego razu ktoś mnie szukał, poszedł do kadr i oświadczył, że chce rozmawiać z panią Teresą (wtedy jeszcze) Wiśniewską. Usłyszał: taka u nas nie pracujeTo nie ma tu Tuchy? – dociekał. A!!! Tucha – trzeba było od razu tak mówić. Szczerze mówiąc często nawet, nie reaguję na moje imię – jestem Tucha i tyle!

Energiczne, opanowane, zorganizowane… dadzą sobie wszędzie radę. Co jeszcze specyficznego jest w pielęgniarkach, co odróżnia je od innych grup zawodowych?

Tego nie wiem… Naprawdę tak jesteśmy postrzegane? (śmiech). Jesteśmy na pewno zahartowane. Z czasem nabieramy sił, przygotowane na różne trudne sytuacje, krzepniemy.  Cały czas musimy szukać rozwiązań, bo każdy pacjent jest inny, każdy mimo powtarzalności na swój sposób się odróżnia. Teoretycznie każde kolano jest zbudowane tak samo, ale każde ma inne osobnicze cechy. Jedno może być koślawe, inne szpotawe… różny może być wpływ chodu na stopień zniszczenia stawu kolanowego. To wszystko wpływa na przebieg zabiegu. Muszę z dumą powiedzieć, że wielu kolegów lekarzy dziś mówi, że pierwszych kroków artroskopii uczyli się pod moim okiem. Przez tyle lat pracy na bloku było ich sporo.  

Na co szczególnie zwraca im Pani uwagę jako uczennica prof. Trzaski?

Oj… chyba mam to po nim, bo często zwracam uwagę. Mamy taki niepisany układ… Wiedzą, że „troszkę” się na tym znam i uwagi przyjmują ze spokojem. To jest przyjemne, a dzięki temu współpraca na sali operacyjnej układa się bardzo dobrze. Zabieg przestaje być jedynie mechanicznym wykonywaniem czynności i rzeczywiście tworzymy zespół. Atmosfera na sali to moim zdaniem 80% sukcesu. Uważam, że jeśli się dobrze rozumiemy, to możemy osiągnąć o wiele więcej, bo lepiej i chętniej się pracuje. Zawsze uważałam, że w tak specyficznej pracy najważniejszy jest partnerski układ i to, że każdy czuje się potrzebny. To klucz do sukcesu, zresztą chyba w każdym zawodzie. 

Czy pamięta Pani jakieś szczególnie trudne zabiegi?

Nie…, bo może patrzę na to inaczej, natomiast pamiętam więcej przypadków z oddziału. Mieliśmy wielu trudnych pacjentów i z niektórymi utrzymuję kontakt do dziś. Pacjenci byli z nami bardzo związani, zdarzało się, że wracali na oddział po kilka razy. Nie było takiego tempa jak dziś. Chory leżał kilka dni, czekając na diagnozę i zabieg, a po czasie wracał na usunięcie „jakiegoś metalu”. Kontakt z pacjentem był znacząco wydłużony. Wtedy pracowałam na oddziale i tylko schodziłam na blok do zabiegów, miałam tzw. pozabiegowy kontakt z chorymi. Mogłam z nimi dłużej przebywać i rozmawiać, Czuli, że są z osobą, która wie o nich dużo, czuli się zaopiekowani. Mam paru dobrych znajomych z tych lat. Przysyłają pozdrowienia, życzenia, odzywają się… To najlepsze podziękowanie za naszą opiekę. Teraz jestem wyłącznie na bloku operacyjnym, przez który przewija się mnóstwo chorych i siłą rzeczy nie mam już  nimi tak bliskiego kontaktu. To już zupełnie inna specyfika pracy. Mogę tylko krótko porozmawiać przed znieczuleniem, ale bywa, że pacjenci są już poddani działaniu  leków uspokajających. Mocniejszy kontakt może mieć z nim grupa anestezjologiczna, ja po drugiej stronie stołu czuwam przy aparacie do artroskopii. Czasami brakuje mi tego głębszego kontaktu z chorymi. Poznałam jedną i drugą stronę mojej specjalności. Teraz spełniam się, w tym co robię.

Czy szpital bardzo się zmienił przez te ponad czterdzieści lat?

Bardzo wszystko przyspieszyło… Widzę to po ilości wykonywanych zabiegów, ale dotyczy to też personelu. Niegdyś tworzyło się zespół, który na stałe był przepisany do bloku, a teraz co chwilę przychodzi ktoś nowy, pracuje na jednym dyżurze i potem nie ma go przez cały miesiąc. Wszyscy się gdzieś spieszą, a to nie sprzyja budowaniu trwałych więzi.

Ma Pani jakiś  sposób na stres?

Najważniejsza jest rozmowa. Spokojna rozmowa po trudnym, nerwowym zabiegu jest najlepszym lekarstwem. Siada się w przerwie między zabiegami przy kawie i wtedy w pokoju pielęgniarskim można przeanalizować przebieg operacji. To wszystkim najbardziej pomaga. Zresztą o pracy, o pacjentach nigdy nie przestaję myśleć, ciągle „jestem w pracy”. Kocham góry, więc po prostu wyjeżdżałam i tam rozładowywałam największe emocje, gdzieś na szlaku wyrzucałam z siebie stres … Ale kozic chyba nie straszyłam! (śmiech)

 

Bardzo dziękuję.

 

Teresa Piotrowska