STANISŁAW TRĄPCZYŃSKI

Stanisław Trąpczyński
LARYNGOLOG

 

Trafiłem tu na dobrych, mądrych ludzi…

 

Jaki był ten szpital 45 lat temu?

Zastanawiam się jak to porównać… Na pewno inny niż dzisiaj. Powstał na miarę  „tamtych czasów”. Miał określone cechy i określone cele do spełnienia. Był szpitalem kolejowym z szyldu, miał jednak swoje ścisłe przeznaczenie. Może to teraz zabrzmi dość makabrycznie, ale wtedy, w strukturze Układu Warszawskiego czyli paktu wrogiego NATO miał być szpitalem frontowym, który w razie konfliktu zapewni ochronę medyczną. Był na owe czasy naprawdę nowoczesny. Nie było tu oczywiście mundurów, ale jako szpital resortowy w czasie pokoju służył kolejarzom i ich rodzinom. Powstał właściwie z niczego…

Szpital wyrósł  niemal w środku lasu. Pamięta pan jak wyglądała okolica?

Zawsze było tu pięknie, bo blisko mamy park narodowy. Ale las, który rośnie teraz przy lądowisku śmigłowców … sadziłem własnymi rękoma. W tamtych czasach jeździło się na tzw. czyny społeczne. To było w okresie, gdy zaraz po dyplomie, na stażu  mieszkałem w hotelu robotniczym na ul. Kolejowej w Poznaniu. Nie było jeszcze hotelu dla personelu, który zbudowano później naprzeciwko szpitala. Tam rosło żyto. Pod hotel w Poznaniu podjeżdżał w niedzielę pracowniczy „wesoły autobus” i zabierał pracowników wytypowanych do zalesiania. Przyjechałem wtedy do szpitala, dostałem łopatę i w dwuosobowych zespołach pod okiem leśniczego sadziliśmy wokół drzewa. Z sentymentem patrzę na te okazałe sosny i myślę: jaki ja muszę być stary skoro te drzewa mają już tyle metrów, a ja się zdążyłem przygarbić… 

Gdy rozpoczynał Pan tu pracę działały już niektóre oddziały.

Tak. Rozpocząłem etatową pracę w drugim roku działalności szpitala i byłem jednym z pierwszych lekarzy zatrudnionych na nowopowstałym oddziale laryngologicznym. Szpital już znałem bo, wcześniej odbywałem tu staż na internie, chirurgii, urologii i właśnie na laryngologii. Szpital wyróżniał fakt, że ordynatorzy, cała kadra wiodąca byli lekarzami nowocześnie wykształconymi,  którzy wcześniej pracowali w wielu klinikach Poznańskiej Akademii Medycznej. Mieli już ugruntowany dorobek zawodowy i naukowy, dlatego trzymali tak bardzo wysoki poziom medyczny szpitala. Właściwie nieporównywalnie wysoki w porównaniu z innymi tego typu szpitalami w regionie.

Był znakomicie wyposażony i nieco hermetyczny?

Zgadza się, choć z pewnością bardzo przychylny dla swoich lekarzy. Były nawet takie oddziały, na które ustawiały się kolejki chętnych do pracy. Szpital zatrudniał wielu lekarzy, którzy dzięki temu, że ordynatorzy mogli specjalizować, właśnie tu w Puszczykowie zdobywali swoje kolejne stopnie naukowe. Mieliśmy na starcie nie tylko świetną kadrę lekarską ale również pielęgniarską, a ze względu na klasę świadczonych usług medycznych szpital szybko zdobył renomę w Polsce. I cieszy się nią do dziś!

Przez wiele lat pracował Pan na nieistniejącym już dziś oddziale laryngologii…

Przeprowadzaliśmy na tym oddziale bardzo dużo operacji. Na pewno było ich kila tysięcy, bo rocznie przeprowadzaliśmy nawet 2500 operacji. Laryngologia jest taką dziedziną chirurgii głowy i szyi, w której przeprowadza się zarówno długie operacje nowotworowe, które mogą trwać  pięć, sześć godzin, jak i półgodzinne, godzinne, które wprawnemu operatorowi pozwalają usunąć migdałki, skorygować przegrodę nosową. Przeprowadzaliśmy także operacje polipów, operacje uszu, mniej skomplikowane operacje guzów krtani, torbieli i guzów szyi, a także zatok szczękowych nosa. Krótko mówiąc, w Puszczykowie przeprowadzano całą klasyczną laryngologię chirurgiczną. Mieliśmy pacjentów praktycznie od Wisły po Odrę. U nas leczyła się najliczniejsza grupa braci kolejarskiej. Muszę się pochwalić, że my jako oddział pod wodzą doc. Henryka Sowińskiego w rankingach ówczesnego ministerstwa komunikacji byliśmy notowani w absolutnej krajowej czołówce. W całej Polsce było sześć resortowych laryngologii – my mieliśmy opinie  najlepszej. Nasz ordynator był niezwykle wymagający i bardzo wysoko trzymał poziom medyczny oddziału. A nam, młodym lekarzom chciało się ciągle rozwijać, uczyć… Nie liczyliśmy godzin, dyżurowaliśmy na okrągło, szpital był jak dom…

„Legenda założycielska” mówi o prawdziwej, szpitalnej rodzinie…

Coś w tym jest! Większość załogi mieszkała w pobliżu. To była „młodzież”, która pochodziła z okolicznych miejscowości. Łezka mi się teraz w oku kręci, gdy idąc korytarzem uświadamiam sobie, że wielu ludzi znam z tamtych lat, lat naszej młodości. Byliśmy pełni entuzjazmu, zapału, chęci do nauki i pracy. Tworzyliśmy rodzinę i mimo różnic, odmiennych zdań na wiele tematów, byliśmy dumni z tego, że pracujemy w szpitalu w Puszczykowie. I nadal tu jesteśmy – przynajmniej niektórzy z nas!

Jest więc tu jakiś genius loci?

Myślę, że w znacznej mierze ukształtowały nas tamte czasy. Były chyba bardziej romantyczne niż dzisiejsze materialistyczne podejście do pracy. Właściwie wszyscy byliśmy równi. Przypomina mi się refren starej nauczycielskiej piosenki: ja nie mam nic, ty ni masz nic, my wszyscy razem nie mamy nic. Wynagrodzenie było skromne, zgodne z ówczesną siatką płac. To nie były zróżnicowane kontrakty – takie, siakie, owakie, nie zarabialiśmy „kokosów”. Do dziś pamiętam moment, w którym odbieraliśmy w kasie pobory. Wtedy jeszcze wypłacano je w gotówce i „pierwszego” wszyscy ustawiali się  po wypłatę. W tej kolejce stała za mną salowa z mojego oddziału. Gdy zobaczyła jaką pensję odbieram za miesięczną pracę asystenta, to głośno powiedziała wywołując tym śmiech kolejki – gdyby mój mąż przynosił mi taką  wypłatę , to bym go wyrzuciła z domu! Ciężko dorabialiśmy nockami, dyżurami, popołudniami w przychodni… Ale wszyscy mieliśmy podobne kłopoty, za to pacjent był w centrum uwagi. To nie był ktoś, kto szpitalowi przynosił „punkty”, a zatem pieniądze. Był podmiotem naszych działań. My cieszyliśmy się z każdego udanego zabiegu, wyleczonego chorego. Klęską były dla nas zgony, fakt, że nie możemy skutecznie pomóc…

Co więc zmieniło medycynę?

Medycyna się odhumanizowała. Tempo, ustawiczny pośpiech, przeliczanie wszystkiego na statystyczne normy, na pieniądze… Oczywiście ja też miałem wtedy szefa, który mówił: kolego zużywa pan w czasie operacji zbyt dużo gazików. Gdyby pan pracował w  systemie kapitalistycznym szef wyrzuciłby pana z roboty. Z drugiej strony wciągnięcie lekarza w całą machinę biurokracji, przykucie go do komputera i zmuszenie do przeliczania wszystkiego na pieniądze bardzo zmienił rozumienie istoty tego zawodu. Mam do tego typu zjawisk bardzo negatywne podejście. Uważam, że obecne czasy, czasy merkantylno- technokratyczne oddalają pracownika ochrony zdrowia od pacjenta. To jest dokładnie to, przed czym nas ostrzegano jeszcze  na studiach – pacjent zostaje na samym końcu łańcuszka. Odwróciły się proporcje. Boleję nad tym, bo przy takich wielkich niedoborach kadry medycznej, takie podejście zaczyna być bardzo niedobrym standardem. Jedno co mogłoby przywrócić  normalność, równowagę i przerwać ten proces odhumanizowywania  zawodu, to lepsza edukacja i kształcenie naprawdę chętnych. Bolączką obecnego systemu jest też odchodzenie młodych  lekarzy wykształconych na przykład w Puszczykowie do innych szpitali, które oferują lepsze warunki finansowe. Większość kolegów– jak ja to mówię ze starej gwardii – zaczynała pracę jako stypendyści, potem odbywali staże, robili specjalizacje – zostało do dziś! I śmiem powiedzieć, że ci są najwierniejsi i najlepsi. Polubili ten szpital, jego atmosferę… Ten szpital poza nielicznymi wyjątkami miał i ma szczęście do kadr zarządzających. Niestety takie mamy czasy, że to politycy rozdają pieniądze. Z potrzebami szpitali, samych pacjentów nie ma to wiele wspólnego.

Przeżył pan kilka reform finasowania służby zdrowia. Były kasy chorych, teraz jest NFZ… Może Pan pewnie dużo o tym powiedzieć, wspominając zwłaszcza okres kiedy był pan dyrektorem medycznym…

Ubolewam, że nigdy nie funkcjonował klarowny system, który faktycznie rekompensowałby poniesione koszty i gratyfikował sukcesy medyczne danej placówki. To gorzka refleksja. Nowy system zatracił też coś co nazwałbym „etosem zespołów”. Byli lekarze danego oddziału: ortopedzi, neurolodzy, laryngolodzy. Ci ludzie tworzyli mocne grupy, przyjaźnili się, wymieniali doświadczeniami. Działało się w zespole. Nowy system wygenerował lekarzy kontraktowców, którzy przyjeżdżają, odjeżdżają i o szpitalu…zapominają. Jadą do innego.  To smutna konsekwencja braku  rąk do pracy.  Rodzi to różne kłopoty związane z ciągłością opieki nad pacjentem. Podziwiam moje koleżanki i  kolegów, tu ukłon w ich stronę, bo z satysfakcją obserwuję w tym szpitalu lekarzy prawdziwie oddanych pacjentom. Wielu z nich wykonuje bardzo ciężką pracę, radząc sobie z niedoborami kadr. Podobnie jest z pielęgniarkami: widzę dwie, trzy dziewczyny na nocnym dyżurze muszą „ogarnąć” cały oddział. Przez kilkanaście godzin ciągle są w ruchu, wiecznie mają cos do zrobienia i niezmiennie obarczone są odpowiedzialnością za pacjentów i swoje czynności.  Obecne bardzo zbiurokratyzowane procedury zmuszają pracowników każdego szczebla ochrony zdrowia do pozostawania w ciągłym napięciu. A egzaminatorem tego działania jest sam pacjent, który obserwuje i wyrabia sobie opinię o szpitalu. Ja się bardzo cieszę, że gdy rozmawiam ze  swoimi pacjentami to niezwykle często kierują słowa uznania i wdzięczności pod adresem naszego szpitala. Widzą i doceniają trud wielu jego pracowników.   

Czy zawsze chciał Pan być lekarzem ?

To bardzo osobiste pytanie (ciepły uśmiech). Od szesnastego roku życia- tak! Choć zainteresowanie laryngologią przyszło nieco później, bo wcześniej zafascynowała mnie  urologia. Ale wówczas brakowało miejsc dla lekarzy chcących się specjalizować na tym oddziale.  Musiałbym czekać dwa, trzy lata, a to było dla mnie zbyt długo.  Okazało się, że jest wolne miejsce na oddziale laryngologicznym … i tak już zostało. Chciałem pracować jako zabiegowiec. Cenię sobie intensywną, szybką pracę, trochę też manualną. Muszę widzieć szybko efekty, a taka jest laryngologia zabiegowa.

Proszę dokończyć zdanie - Szpital w Puszczykowie to …

Miejsce, w którym mogłem spełnić się zawodowo. Mam takie zdjęcie zrobione na Rondzie Rataje już po studiach. Stoimy na nim z moim kolegą, wokół nie ma jeszcze bloków, rośnie żyto, a my łapiemy „stopa”, by dostać się do rodzinnego Ostrzeszowa.  Wkrótce potem rozpocząłem prace w Puszczykowie. Szpital w Puszczykowie to dla mnie takie miejsce, w którym przeżyłem całe swoje zawodowe życie: od stażysty po stanowisko dyrektora. Wspaniale, że mogłem tu być! Powoli wszystko się kończy, ale cieszę się, że trafiłem na zespoły mądrych, dobrych ludzi, którzy nadal mieszkają w tej okolicy i którym wciąż mogę z uśmiechem mówić dzień dobry.

Dziękuję za piękne wspomnienia i refleksje.

 

Stanisław Trąpczyński