MAŁGORZATA POTOCKA

Małgorzata Potocka
KIEROWNIK BIURA ZARZĄDU

 

 

To mój szpital!

 

Czy pamięta Pani swój pierwszy dzień w Puszczykowie?

Oczywiście! W grudniu minie 35 lat. Przyszłam tutaj dlatego, że po ośmiu latach pracy w Sanatorium w Ludwikowie chciałam coś w życiu zmienić. Wiedzę i doświadczenie tam zdobyte chciałam wykorzystać w innym miejscu pracy. Poza tym zmieniałam miejsce zamieszkania. Zadzwoniłam do sekretariatu szpitala z pytaniem o pracę. Pani, która odebrała powiedziała: dobrze, że pani dzwoni, bo akurat  koleżanka wyprowadza się do Katowic i zwalnia się miejsce. To był 1986 rok. Bardzo szybko, chyba po dwóch dniach zadzwoniła do mnie i zaprosiła na rozmowę z dyrektorem szpitala. Trochę mnie to zdziwiło, bo osoby zatrudniane rozmawiały zazwyczaj z działem kadr, z panem Zdzisławem Tomczakiem, takim prawdziwym kadrowym z krwi i kości. Tymczasem mnie zaproszono na rozmowę do dyrektora. Już w progu zrobiło się wesoło, bo po krótkiej rozmowie dyrektor poprosił Pana Tomczaka do siebie. Ten bardzo dziwnie spojrzał na mnie od progu i chyba pomyślał, że ma do czynienia z jakąś protegowaną. A ja byłam zwykłą młodą osobą, która widocznie miała tu trafić, bo po jednym telefonie została zaproszona na rozmowę.

Niemal przywieziona w teczce…

Tak pewnie pomyślał, a ja nikogo tutaj nie znałam. Byłam bardzo zestresowana i z tego wszystkiego opowiedziałam dyrektorowi, jak wyglądało nasze pierwsze spotkanie. Przypomniałam sobie, że kiedyś czekałam na korytarzu w kolejce do jego gabinetu. Chorowałam na tarczycę i chciałam się dostać do szpitala. Ponieważ był to szpital kolejowy, a ja nie miałam uprawnień musiałam wystąpić o specjalną zgodę do dyrektora. Siedziałam więc  bardzo długo zanim dyrektor mnie przyjął.  Odczekałam swoje, dostałam zgodę. To było bardzo ważne, bo wtedy nie pomagało nawet to, że pracowałam w służbie zdrowia.  Szpital był resortowy i formalności musiało się stać za dość. Przy drugim spotkaniu bardzo się z tego uśmialiśmy, bo już nie trzeba było trzech godzin, żeby wejść do gabinetu.  Pamiętam, że potem  poszłam do działu kadr, który mieścił się na parterze, w miejscu obecnego Biura Przyjęć Pacjentów. Pukam, wchodzę i grzecznie mówię: dzień dobry, a tam wszystkie panie milczą, głowy mają spuszczone, wzrok wbity w biurka i tylko Pan Stefan Kubiak powitał mnie szerokim uśmiechem. Ten szczery uśmiech pamiętam do dziś. Taki był mój pierwszy dzień w pracy.

Czy od początku pracowała Pani w sekretariacie?

Nie. Vacat był w kancelarii szpitala. Ale oprócz typowo kancelaryjnych zajęć, prowadziłam również punkt przyjęć różnych opłat. Taka trochę namiastka poczty. Zastępowałam też ówczesną sekretarkę dyrektora.

A kiedy została Pani „szefem biura”?

Oj, moje przejście do sekretariatu poprzedzały różne zawirowania. Z dyrektorem Janem Rusiewiczem zbyt długo nie popracowałam, mniej więcej rok, bo przedwcześnie zmarł. Był człowiekiem całkowicie oddanym pracy, o dużym autorytecie i co ważne słuchającym ludzi. Krótko po odejściu dyrektora Rusiewicza odeszła też z pracy osoba pracująca w sekretariacie i wówczas ja przeszłam na stałe w to miejsce. Kolejna dekada to czas Wielospecjalistycznego Szpitala w Puszczykowie, to osobna historia i materiał na dobrą książkę (śmiech). Potem nastał czas rządów Szpitali Gdańskich. Na stanowisku Kierownika Biura Zarządu pracuję od 2003 roku.

Zaczynała Pani pracę w nowoczesnym szpitalu kolejowym, a potem niemal w oczach szpital zaczął niszczeć.

Być może byłam młodsza i inaczej na to patrzyłam, ale wiem jedno: ówczesnemu dyrektorowi było o wiele łatwiej zarządzać szpitalem niż dziś.  To był szpital resortowy, podlegał ministerstwu, środków finansowych nie brakowało. Dyrektor Jan Rusiewicz od czasu do czasu jechał do Warszawy  – jak to się mówi – załatwiał co było potrzebne. Mnie bardziej utkwiło w pamięci nie to jak szpital niszczał, bo pracuję tu długo i nie nastąpiło to w krótkim czasie. Pamiętam bardziej to, jak można było nim kierować w różnych okresach. Z uśmiechem wspominam czas, gdy znałam wszystkich, naprawdę wszystkich pracowników z imienia i nazwiska. To były przecież czasy, w których każdy miał tylko jeden etat. Pielęgniarka pracowała tylko tu, podobnie lekarz, ktoś z administracji. Myśmy się wszyscy znali!

W wielu rozmowach z wieloletnimi pracownikami przewija się zawsze ten jeden motyw. Każdy znał tu każdego… a w dzisiejszym pędzie nie sposób wszystkich poznać bliżej.

To rzeczywiście niemożliwe, tym bardziej, gdy personel krąży między wieloma miejscami pracy. Z łezką w oku wspominam tamten czas. Co dnia widywałam tych samych lekarzy, te same oddziałowe, te same twarze… Ale szefów miałam bardzo wielu. Kiedyś policzyłam, że wraz z zastępcami było ich dwudziestu kilku. Byli to między innymi : Jan Rusiewicz, Wojciech Grabus, Piotr Stryczyński, Marek Nowakowski, Marek Grąziewicz,  Andrzej Rąbalski, Ewa Wieja.

Mówią o Pani – prawdziwa encyklopedia wydarzeń… Muszę więc zapytać – Czy pamięta Pani słynny „zajazd starosty”?

To raczej odpowiedź na pytanie: twój najtrudniejszy dzień w Szpitalu. Do dziś pamiętam doskonale każdy szczegół. To był czas Zespołu Klinik Specjalistycznych. Niestety czas bardzo niekorzystny dla szpitala ale i również dla mnie. Często do domu wracałam o godz. 18 czy 19, bo ówczesny szef miał delikatnie mówiąc nieuregulowany rytm pracy. Proszę mi wierzyć mogłabym opowiadać i końca nie byłoby widać. Może kiedyś napiszę o tym książkę (śmiech). Zaznaczę też, że na pewno były tu osoby, zachwycone „rządami” Szpitali Gdańskich.

Był dwudziesty  luty 2004 roku. Dzień zaczął się jak każdy inny. Pan Marek Grąziewicz ówczesny prezes siedział w gabinecie i … jadł śniadanie. Z tego dnia zapamiętałam każdy szczegół. Do sekretariatu w długim czarnym płaszczu wszedł starosta Jan Grabkowski w towarzystwie pani Oli  Nowak i Andrzeja Rąbalskiego, który jak się niebawem okazało, miał być nowym szefem. Przez chwilę pomyślałam, że szykują się zmiany. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie, trochę jak w sensacyjnym filmie. O niczym nie miałam pojęcia więc i ja musiałam reagować błyskawicznie i profesjonalnie. Gdy starosta z asystą wkroczył do sekretariatu  byłam mocno zestresowana. Znałam starostę i panią Olę,  ale nie wiedziałam kim jest ta trzecia osoba. Pani Ola przedstawiła mnie: to jest nasza pani Małgosia, jest zaufana… Nie zapomnę tego, bo lekko mnie to poruszyło. Pan Rąbalski miał dość specyficzny i raczej ponury wygląd: był wysoki, kostyczny, miał bardzo ostry wyraz twarzy i przenikliwy wzrok. Struchlałam. Ale wtedy chwycił mnie za rękę i powiedział: naprawdę, niech się pani nie denerwuje…  A potem w piętnaście minut miałam zwołać zebranie w Sali Wykładowej. Obdzwoniłam wszystkich kierowników, ordynatorów… Wcześniej musiałam pójść do ówczesnego dyrektora zarządzającego i oświadczyć mu, że ma dziesięć minut na spakowanie swoich rzeczy. Reszta niechcianego kierownictwa dostała identyczne polecenia. Ale – co nieraz podkreśla starosta - ten „zajazd” mógł się udać jedynie przy zachowaniu całkowitej dyskrecji i wykorzystaniu efektu zaskoczenia. Powiat odzyskał kontrolę nad swoją własnością, ale z nieudolnym dzierżawcą czyli Szpitalami Gdańskimi ciągaliśmy się po sadach jeszcze przez wiele lat.  

Odzyskaliście Państwo nadzieję na zmiany?

Dobrze powiedziane. Ale dla mnie osobiście, osoby pracującej bezpośrednio z szefostwem  było to jednak spore zawirowanie. Zaczął się bardzo trudny czas, czas naprawiania. Sprzedawano wtedy nasze wierzytelności. Po mistrzowsku robił to Prezes Andrzej Rąbalski. Dobrze mi się z nim współpracowało aczkolwiek krótko.  Rozchorował się i przedwcześnie odszedł w tutejszym szpitalu na internie.  Miał niesamowity dar rozmawiania z ludźmi, a petent, który od niego wychodził nawet jeśli nie uzyskał tego co chciał był zadowolony(śmiech). O krótkiej; ale jak bogatej pracy tej osoby mogłabym mówić i mówić i na pewno zadziwiłabym niejednego….

Co jest najtrudniejsze w byciu szefem biura zarządu ?

Oj, to trudne pytanie. Nie mam cech przywódczych, na pewno tak o sobie nie myślę. Jestem bardziej taką osobą, która wszystko prędzej zrobi sama niż zleci innym, bo wtedy wszystko będzie szybko wykonane, dopilnowane (śmiech). Musiałam się jednak z czasem nauczyć przydzielać pracę. Niezwykle ważne jest to z kim współpracujemy. Jeżeli ma się zespół chętny do pracy, oddany, pracowity to jest dobrze. W moim zespole przez te wszystkie lata były różne osoby. Były takie, które pracowały krótko, bo nie nadawały się do tego aby być ciągle na świeczniku i w kontakcie nierzadko z trudnym petentem. Niezawodną, wieloletnią współpracowniczką jest Agnieszka Kornobis, na którą zawsze mogłam i mogę liczyć. Podobnie jak ja lubi swoją pracę.

Ma Pani opinię świetnej negocjatorki.

Nie wiem doprawdy, kto mnie tak ocenił, ale zawsze starałam się, żeby zadowoleni byli i współpracownicy i szefostwo. W sekretariacie rzeczywiście, zbiegają się wszystkie ścieżki, to ja koordynuje terminy, uzgadniam, pośredniczę… Zawsze dbam o to, żeby odkłamać teorię, że do szefa nie można się dostać: obojętnie kto by to był. Uważam, że jeśli ktoś chce porozmawiać z szefową czy szefem to zawsze dopnie swego. Najwyżej się przypomni, ale nie opowiada wokół, że gabinet szefa to twierdza nie do zdobycia. Nie umiem powiedzieć czy kiedyś było łatwiej. Zawsze są nowe sprawy, zmieniają się priorytety i czasem rzeczywiście odczuwam zmęczenie, ale jak pomyślę, że mogłabym nie przyjść do tego mojego szpitala to trudno mi się z tym oswoić nawet w myślach.  Jeśli przyjdzie taki czas…będzie mi trudno.

Na te wszystkie lata składa się pewnie wiele różnych anegdotycznych i ciekawych sytuacji…

Pamiętam, takie zdarzenie z czasów, gdy w zakładzie pracy wolno było „dużo” więcej. W salce zebrało się sporo gości, bo odbywała się jakaś impreza. Pan prezes  wyszedł i zażyczył sobie korkociągu.  Nie wiem, czy bardziej chciało mi się wtedy śmiać czy płakać, bo to było polecenie zupełnie poważne. „Obkolędowałam” szpital i zdobyłam nie tylko korkociąg,  ale również lód.  Oj, długo by opowiadać. Pamiętam też Sylwestra za rządów Dyrektora Jana Rusiewicza. Dyrektor pojechał do ZDOKP na sylwestrową odprawę, a w salce konferencyjnej wszyscy ordynatorzy i kierownicy czekali na powrót szefa. Trwało to dość długo, ale nikt nie odważył się opuścić szpitala bez złożenia życzeń. Tak więc trzeba było czekać aż dyrektor wróci z Poznania. Miał niekwestionowany autorytet i ludzie mieli przed nim taki respekt!  Wspominam, też okres, gdy szpital był kolejowy. Ordynatorem dermatologii, która wtedy mieściła się na dziewiątym piętrze, był doktor Ryszard Markowski. Był równocześnie naczelnikiem jednego w wydziałów DOKP. Gdy jechał do Dyrekcji na ulicę Marchlewskiego, czyli dzisiejsze aleje Niepodległości wchodził wcześniej do gabinetu dyrektora Jana Rusiewicza i pytał: towarzyszu, czy wszystko w porządku? Takie to były czasy. Bardzo mile wspominam też wycieczki, które organizowano w ”kolejowych” czasach szpitala. Podróżowaliśmy dużą grupą w specjalnym wagonie kolejowym. Byłam na wielu takich wycieczkach. Myśmy w ten sposób zwiedzili i góry i wybrzeże i wiele, wiele miast. Te wyprawy doskonale integrowały pracowników. Dzięki  pracy w szpitalu kolejowy mieliśmy także darmowe zagraniczne  bilety  kolejowe i wspólnie z koleżankami pojechałyśmy do Niemiec, Grecji, byłam również na tzw. objazdówce we Włoszech. Przez tyle lat udało mi się poznać wielu wspaniałych ludzi, których mam w ciepłej pamięci. Choć niektórzy są już na emeryturze, nie tracimy serdecznego kontaktu. Mam koleżankę, która odeszła na emeryturę ponad dwadzieścia lat temu, ale wciąż się spotykamy i nie możemy się nagadać. Lubię ludzi… po prostu. Jak to mówią: najpierw rodzina potem praca… muszę przyznać, że u mnie nie raz było na odwrót. Niekiedy mam takie wyrzuty sumienia, ale jakieś grzechy trzeba przecież mieć (śmiech)  

W Puszczykowie spędziła Pani niemal całe swoje życie zawodowe…

Jeśli ktoś trafi na zwód który lubi, a ja myślę, że na taki trafiłam, mimo, iż początkowo chciałam robić zupełnie coś innego, to ma szczęście. Ja po tylu latach nadal pracuję z chęcią i zaangażowaniem. Być może coś ze mną nie tak, ale mimo najróżniejszych perturbacji to zawsze jest to „mój szpital” a pamiętam tylko te dobre rzeczy. Gdy obecna szefowa przyszła do pracy powiedziała, że w jednym zakładzie pracy można pracować góra pięć lat. Jest już dwanaście, więc myślę, że ten szpital musi być jakiś magiczny. (śmiech)  

Dziękuję za rozmowę.

 

MAŁGORZATA POTOCKA