Krystyna Kwieciszewska

Krystyna Kwieciszewska
SEKRETARKA  W APTECE SZPITALNEJ
 

 

Dokumentów trzeba pilnować!

 

Czy wyobraża sobie Pani życie bez apteki szpitalnej?

Nie wiem, jak to będzie, gdy zrezygnuję z pracy… Z Puszczykowem jestem związana od 43 lat! Do dzisiaj wspominam pierwsze kierownictwo apteki. Każdemu życzyłabym takiej kierowniczki,  bo ktoś taki jak Pani Krystyna Laskowska nie często się zdarza. To była przecież moja pierwsza praca, a ona była taka ciepła, sympatyczna – matkowała – nam, młodym dziewczynom. Do apteki przyszłam jako pomoc, bo jeszcze się uczyłam. Pracowałam w myjni, przy pracowni galenowej, która wytwarzała leki apteczne z surowców naturalnych. Zdarzało mi się jeździć do szkoły w ubraniach całych upapranych składnikami, a do tego z odczynami na skórze po argentum czy cygnolinie. Dopiero uczyłam się obchodzić z tymi substancjami. Kropki, plamki na rękach, na twarzy, z tym biegłam na pociąg, często nie wiedząc, że je mam...

Apteka wyglądała chyba jak mały zakład produkcyjny?

Tak!!! Tu były pracownie recepturowe, żywieniowe, galenówka z destylatornią…  W szpitalu był oddział dermatologiczny, a my głównie na jego potrzeby produkowałyśmy ogromne ilości leków. Oczywiście proszki, czopki, maści, płyny dezynfekcyjne były robione także dla pozostałych oddziałów, ale najwięcej szło na dermatologie… Płyny do dezynfekcji najpierw rozlewałyśmy do litrowych butelek, produkowałyśmy ich 30-40 litrów dziennie, ale potem poszłyśmy „na łatwiznę” i każdy oddział miał swoje kanisterki, do których rozlewało się preparat. Trzeba było jakoś zaoszczędzić czas i ludzi, których brakowało do pracy. W aptece była supernowoczesna, szwajcarska linia do produkcji płynów infuzyjnych. W Polsce były tylko trzy takie linie, a o naszą wystarała się mgr Krystyna Laskowska. Powstała w 1987 roku i produkowano w niej 10 rodzajów płynów. Miesięcznie byliśmy w stanie wyprodukować nawet 12 tysięcy butelek o różnej pojemności. Na stałe pracowało przy niej dziesięć osób. Niestety urządzenia dość szybko się wyeksploatowały, bo nie były odpowiednio konserwowane. Te płyny sprzedawaliśmy innym szpitalom. Pamiętam także mgr Bronisławę Mazurkiewicz, która była wtedy szefową galenówki. Pracownia mieściła się w piwnicy, a naprzeciwko stało pełno regałów. Stamtąd oddziały odbierały sobie wszystko, czego potrzebowały. Wtedy nie było jeszcze tak szczegółowych procedur, jakie obowiązują dzisiaj, ale już wówczas miałyśmy wszystko bardzo dobrze zorganizowane. Wiele rozwiązań i dziś, by się pewnie sprawdziło, choć teraz obowiązuje zakaz produkowania w szpitalu preparatów, które są dostępne na rynku. Wtedy wytwarzałyśmy je w niesamowitych ilościach. To były moje początki…

Czy to była ciężka fizyczna praca?

Oczywiście. Chociażby mieszanie w tych wielkich butlach odpowiednio stężonych roztworów,  potem ich rozlewanie. Nie było wtedy rękawiczek ochronnych, okularów. Gdy fasowało się  formalinę, trzeba było bardzo uważać!. Nie wspomnę już o … smrodzie. Pracowaliśmy na wdechu. Każdy dzisiejszy behapowiec dostałby zawału. Do tego dochodziło zamawianie towaru, surowców do produkcji, a ponieważ  zamówienie realizowane było tylko raz w miesiącu, trzeba było nieźle kombinować, żeby niczego nie zabrakło. Nie było czegoś takiego jak „citówka” – nie było zamówień realizowanych teraz, zaraz, natychmiast. Nie było komputerów, które wszystko zliczają i na bieżąco wykazują stan magazynów. Wtedy za leki gotowe odpowiadała pani mgr Hanna Błądek, do dziś zresztą mam z nią prywatny kontakt i pomagam jej, bo już jest wiekową osobą. Wtedy, nam młodym dziewczynom wydawała się bardzo dojrzała, bo miała czterdzieści lat, ale podziwiałyśmy ją za to, jak potrafiła ogarniać to wszystko. Był kalkulator, na którym już dziś chyba nie potrafiłabym liczyć, małe tekturowe kartoteki, karteczki, na których notowało się wszystkie wydania na oddziały… wszystko robiło się „ręcznie”, a mimo wszystko sprawnie to działało. Jedna z nas przy kartotekach, druga koleżanka przy kartotekach, a pani Hania retaksowała recepty,  czyli sprawdzała poprawność zaordynowania leku. Niesamowite, ona  na pamięć znała obowiązujące cenniki, inna rzecz, że rzadko kiedy się zmieniały. Nie to, co dziś – co dostawa, to inna cena. Przyjmowanie towaru było tak śmieszne, że do dziś to pamiętam. Przyjmowaliśmy leki dla całego szpitala. Wyglądaliśmy jak mrówki w mrowisku, bo wszyscy — jak jeden mąż, a apteka liczyła 27 osób, robiliśmy żywy łańcuch. Podawaliśmy sobie kosze wiklinowe, kartony i zwrotne skrzynki plastikowe. Każda skrzynka  lub  karton musiał być zwrócony, żeby niczego nie wyrzucać i wielokrotnie używać. A płyny do dezynfekcji przychodziły w takich gąsiorkach jak  wina, kanistry z benzyną apteczną i to wszystko trzeba było ręcznie przenosić do piwnicznych magazynów. Inaczej to wyglądało niż dzisiaj… Ale chcę podkreślić, że wszystko odbywało się z pełnym zachowaniem zasad sterylności.  Z czasem poprawiały się też warunki pracy, tylko coraz mniej nas było – personelu aptecznego.

Ten czas mimo wszystkich trudów wspomina się z nostalgią… Cofnęłaby się Pani w tamte lata?

Muszę uczciwie przyznać, że w aptece zawsze mamy szczęście do ludzi, z którymi można się dogadać. Szefowe mamy spokojne, rzeczowe i dobrze zorganizowane. Zawsze powtarzałam – nie wiem, czy zostałabym tak długo w Puszczykowie gdyby nie współpracownicy. Po co sobie niepotrzebnie szargać nerwy i zdrowie? Pewnie, że zdarzały się i trudne sytuacje, jak wszędzie…  Błędy wychodziły na przykład przy inwenturach. Zaczynało się  analizowanie, wertowanie dokumentów i ustalanie kto i gdzie się pomylił, bo chodziło o znaczną sumę, ale w końcu błąd wychwytywaliśmy. Teraz mamy nawet 600 faktur w miesiącu, kiedyś jedną stronę, może dwie. Łatwiej było wszystkiego  dopilnować. Kiedy  był problem, to mgr Błądek, która  miała  wszystko w pamięci, nakazywała ciszę, a my siedziałyśmy „grzecznie” – bo Hania liczy. Zawsze, bez komputerów odnajdywała błąd — choć nie powiem — nerwy były. Dzisiaj mamy programy komputerowe, które za nas robią inwenturę, ale magazyn musi być zawsze skrupulatnie rozliczony. Pod tym względem nic się nie zmieniło.

Ale zamieniła Pani kolby, odczynniki  na papiery i komputer…

Koleżanka zmieniała pracę,  zwolniło się stanowisko i ówczesna szefowa mgr Krystyna Laskowska wzięła mnie na rozmowę. Lubiła takie rozmowy z każdym pracownikiem, aby dowiedzieć się, jakie ma plany zawodowe, oczekiwania, albo co mu przeszkadza w pracy. Wtedy powiedziała: „słuchaj, widzę cię w papierach, spróbuj, ja ci pomogę”. Nigdy nie sądziłam, że się w tym odnajdę, a jednak to była bardzo dobra decyzja, bo robię to co lubię. Teraz prowadzę w aptece sekretariat, odpowiadam za faktury i dbam o dokumentację. Przez moje biurko przechodzi mnóstwo papierów. Dokumentów trzeba pilnować. Nieraz, gdy spotykałyśmy się z panią Krystyną, już po jej odejściu na emeryturę, dziękowałam jej za tamtą wskazówkę, bo dzięki niej zostałam w Puszczykowie. Na początku planowałam, że będę tu tylko parę lat… a ile wyszło?  Nie szukałam już innej pracy.

A skrupulatność i dokładność niezbędna  w aptece przydaje się także w czasie szydełkowania. Często widzimy Panią w pięknych samodzielnie wykonanych kreacjach…

Bardzo lubię szydełkować, to mój sposób na stres. A do tego hafty, kiedyś robótki na drutach. Gdy w sklepach niczego nie było, robiłam skarpetki, czapki, rękawiczki, sweterki – wszystko, co można było samodzielnie zrobić i sprezentować… Lubię pracować z moją siostrą, bo to taka artystyczna dusza, wzajemnie się inspirujemy. Nauczyła nas wszystkiego nasza mama. Jesień zawsze była czasem robótek ręcznych… Tak jest do dziś.

Dziękuję za rozmowę.

 

Krystyna Kwieciszewska