Dorota Lewandowska

Dorota Lewandowska
KIEROWNIK ZAKŁADU DIAGNOSTYKI OBRAZOWEJ

 

Tomografia – to jest to!

 

Jakie były początki diagnostyki obrazowej w Puszczykowie ?

Nie pamiętam czasów kiedy ruszyła pracownia rentgenowska, to był chyba październik 1976 roku. Temat znam z opowieści, bo sama rozpoczęłam pracę 12 lat później, ale jak wspominają starsi pracownicy, przed przyjęciem pierwszych pacjentów osobiście czyścili jeszcze kafelki i podłogi z zaprawy i farby. 

W Zakładzie Radiologii od początku był sprzęt dobrej jakości, kolej dbała o to. Pamiętam, że w tamtych czasach i jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych pracowało codziennie kilku lekarzy radiologów. Cały zespól był, o wiele większy: kilkunastu techników, pielęgniarki, rejestratorki, pomoce laboratoryjne, czyli panie pomagające przy wlewach – tu było pełno ludzi.

Od początku działalności były trzy gabinety. W pierwszym badano przewód pokarmowy – mówiliśmy na niego „żołądki”.  W drugim gabinecie, „na iksie” (od nazwy aparatu rtg.) oprócz zwykłego aparatu do zdjęć kostnych mieliśmy także aparat do zdjęć małoobrazkowych. Na te badania kierowano wtedy okresowo wszystkich pracujących i uczących się w ramach badań przesiewowych w kierunku gruźlicy. Potem jednak ten rodzaj badań zarzucono na rzecz dokładniejszych zdjęć większych formatów. W trzecim gabinecie był wyjątkowo nowoczesny aparat z przystawką do zdjęć seryjnych i tam wykonywało się badania naczyniowe. Tak zwany siregraf był chyba drugim tej klasy aparatem w Poznaniu. Gdy rozpoczynałam pracę w Puszczykowie w 1988 roku, to właśnie ten gabinet zrobił na mnie ogromne wrażenie. To były czasy, w których nowinką było dopiero USG, nie było tomografii, że o rezonansie nawet nie wspomnę. Z tym aparatem współpracował komputer – choć trudno w dzisiejszym rozumieniu tego słowa nazywać tak tamto urządzenie. To było „coś cyfrowego”, do którego wkładało się specjalnie podziurkowane karty umożliwiające zaprogramowanie wykonania sekwencji zdjęć. Aparat wykonywał zdjęcia seryjne. Podczepiało się do niego dużą kasetę, do której ładowało się chyba 30 filmów w formacie 35 × 35. W trakcie badania naczyniowego aparat wykonywał 5 zdjęć, następnie przesuwał się o jakieś 30 centymetrów i znów wykonywał  serię zdjęć. Dziś trudno sobie w ogóle wyobrazić taką pracę, ale w tamtym czasie Puszczykowo ze swoimi badaniami naczyń było naprawdę  unikatowym ośrodkiem.

Renoma puszczykowskiego Zakładu Radiologii to z pewnością zasługa Pani pierwszego szefa. Czy mam rację?

Zdecydowanie tak. Doktor Stanisław Zierhoffer był wybitnym radiologiem, a do tego taternikiem, alpinistą i polarnikiem. Taka legendarna postać dla miłośników gór. W latach siedemdziesiątych kierował ekipą, która jako jedna z pierwszych w historii z powiedzeniem zdobywała szczyty Hindukuszu i Karakorum.  W latach osiemdziesiątych był mocno zaangażowany w działania poznańskiej „Solidarności”, był też regionalnym współpracownikiem Komitetu Helsińskiego w Polsce. Zapamiętałam go jako niezwykle mądrego, spokojnego i sprawiedliwego człowieka. Wszyscy go bardzo szanowali, był niekwestionowanym autorytetem. Wzbudzał szacunek i respekt. Do dzisiaj wszyscy mówimy o nim … Szef.  Dla nas pozostaje kultową postacią. Był wyjątkowy i może dlatego ten nasz puszczykowski „rentgen” też taki był.

Jaki był na co dzień, czy łatwy we współpracy?

Zawsze towarzyszył mi lekki stres, gdy z nim pracowałam. Wspominam chwile, gdy asystowałam przy  wspomnianych naczyniówkach. Do moich zadań należało przegotowanie aparatu, programu, kasety z filmami. Szef nakłuwał tętnicę, podawał kontrast „z ręki”, a nie ze strzykawki automatycznej, jak to dzieje się dzisiaj. Na dany przez Szefa znak należało nacisnąć przycisk wyzwalacza. Filmy wysuwały się z kasety z charakterystycznym dźwiękiem, więc było dobrze słychać, czy wszystko prawidłowo zadziałało. Ten moment niepewności pamiętam do dziś, zawsze coś przecież mogło pójść nie tak: ktoś źle załadował filmy, wybrano niewłaściwy program, opóźnienie było za duże. Na szczęście nigdy nie zaliczyłam wpadki (śmiech)

Dla młodego pracownika takiego jak ja, asystowanie doktorowi było wielkim przeżyciem. To był naprawdę fantastyczny człowiek, ale przede wszystkim dużej klasy specjalista w swojej dziedzinie. Proszę sobie uzmysłowić, że kiedy nie było tomografu, wykonywało się tzw. odmy mózgowe, czyli podawało się niewielką ilość powietrza do przestrzeni płynowych czaszki poprzez nakłucie lędźwiowe i upuszczenie niewielkiej ilości płynu mózgowo-rdzeniowego. Odma uwidaczniała układ komorowy mózgu, zbiorniki podstawy i przestrzeń podpajęczynówkową nad półkulami mózgu. To  była wyższa szkoła jazdy, a sam zabieg raczej barbarzyński. Tak wyglądała ówczesna radiologia zabiegowa, której dziś już na szczęście nie musimy uprawiać.  Doktor Zierhoffer wykonywał też badania tętnic mózgowych.

Z tym gabinetem  nierozerwalnie związana była postać pani Heleny Nowackiej. Pani Helena była właściwie oddelegowana wyłącznie do pracy przy naczyniówkach. Zbierała sprzęt po zabiegach, czyściła, przepłukiwała, moczyła w specjalnych wannach z alkoholem, pakowała do autoklawu i nastawiała do sterylizacji. Technik dyżurny pilnował, by autoklaw wyłączył się we właściwym czasie. No, ale zdarzało się niekiedy, że coś poszło nie tak i pani Nowacka na drugi dzień otwierała autoklaw, a tam zajdowała spalone rękawiczki. Cewniki jakoś to „przeżywały”, ale rękawiczki, które były w tamtych czasach na wagę złota już niekoniecznie. Rozpacz i niezadowolenie pani Heleny były gwarantowane (śmiech). Pani Nowacka zapisała się w naszej pamięci również z powodu pączków, które własnoręcznie smażyła i czasami  nimi częstowała.

Wróćmy do historii. Kolejnym siedmiomilowym krokiem był z pewnością tomograf.

Tak. W roku 1992 mieliśmy tutaj drugi po Poznaniu tomograf komputerowy. PKP nas dofinansowała i zamontowano nam zwykłą jednorzędową Toshibę. Bardzo prosty w obsłudze aparat, parę guzików do naciśnięcia. Teraz w Puszczykowie mamy aparat 32 rzędowy, 64-warstwowy, jednak wtedy tamten stary był naszą prawdziwą dumą. Badanie wyglądało tak, że z jednego obrotu lampy powstawał jeden obraz. Dzisiejsze aparaty spiralne wielorzędowe w czasie jednego pełnego obrotu wykonują ich dużo więcej, a otrzymane w ten sposób dane są następnie rekonstruowane w postaci trójwymiarowych modeli lub dwuwymiarowych projekcji. Dla porównania np. badanie TK głowy kiedyś miało  mniej więcej 25  obrazów, dziś to co najmniej 10 razy więcej, a badania klatki piersiowej i brzucha wykonuje się na jednym krótkim wdechu.

Obsługa tamtego tomografu była bardzo prosta: kilkanaście guzików na panelu, wystarczało tylko wcisnąć odpowiedni: głowa, szyja, klatka piersiowa itd. Dziś to wydaje się takie nieskomplikowane, ale wtedy to był kosmos (śmiech). Pamiętam, jak przyjechał nas uczyć przedstawiciel Toshiby. Na pierwszy ogień poszli koledzy, bo doktor Stanisław Zierhoffer zdecydowanie preferował w pracy panów i pewnie nikt nie miał mu tego za złe. Dopiero potem poszłam ja, bo trochę się „awanturowałam”. Dzisiaj obraz zapisywany jest na płytach, wtedy badanie zapisywało się na specjalnych filmach. Na tzw. „zachodzie” wywoływano je w ciemniach automatycznych, u nas  trzeba było je wywoływać ręcznie, napinać na „ramki”, moczyć w wywoływaczu i utrwalaczu.  Nigdy nie zapomnę miny przedstawiciela Toshiby, który na widok naszej ciemni stwierdził, że takie rzeczy widział tylko w muzeum. Później, wraz z nowym aparatem rentgenowskim, dostaliśmy tę upragnioną ciemnię automatyczną i zrobiliśmy „skok cywilizacyjny”. To była ciemnia amerykańska, do której odczynniki też przypływały zza oceanu. Bywało, że w magazynie mieliśmy już resztki odczynników i pracując „na oparach”, czekaliśmy na nie, jak na legendarne pomarańcze, które na statku utknęły gdzieś na redzie.  Skończyły się jednak czasy, gdy biegaliśmy z mokrymi jeszcze zdjęciami, a charakterystyczny zapach utrwalacza był wyczuwalny w całym  zakładzie, zwłaszcza po weekendzie, gdy korytarz nie był wietrzony. Szczęśliwie, od końca roku 2009 nie mamy już ciemni, nadeszła kolejna era – era radiografii cyfrowej (a właściwie ucyfrowionej) - obrazy są teraz opracowywane cyfrowo.

Czy dzięki cyfryzacji ubyło wam pracy?

Zmienił się jej charakter, ale wcale jej nie ubyło.  Kiedyś do kabiny  wchodził pacjent za pacjentem, ktoś inny wykonywał zdjęcia, ktoś inny je wywoływał.  Skierowanie wystarczyło wpisać ręcznie do księgi pacjentów, ręcznie też wypisywano nazwisko na zdjęciu. Dziś wszystko jest skomputeryzowane, do komputera trzeba najpierw wprowadzić wszystkie dane pacjenta, bo bez tego ani rusz. Kiedy zabraknie prądu lub wydarzy się jakaś awaria programu Eskulap, nie możemy wykonać zdjęcia. Na koniec po wykonaniu badania należy jeszcze powprowadzać dawki promieniowania, jakie otrzymał pacjent, warunki ekspozycji itp., mnóstwo dodatkowych rzeczy.  Jest zdecydowanie więcej wymogów dotyczących radiologii.  Zawsze jednak podkreślam, że jestem ogromnym fanem cyfryzacji w świecie technika elektroradiologa – bo taka jest urzędowa nazwa mojego zawodu. Wielu osobom wydaje się, że skoro jest tam przedrostek elektro, to jestem w stanie rozwiązać wiele problemów czysto elektrycznych. Niestety nie! Lampki i aparatu nie naprawię. (śmiech)

To przecież wy, elektroradiolodzy pomagacie lekarzom zaglądać do wnętrza pacjenta…

Czasami rzeczywiście mam takie poczucie misji (śmiech). Kiedyś zdecydowanie bardziej nas doceniano. Dziś najczęściej lekarze przypominają sobie o nas, gdy mamy jakiś problem techniczny… i opóźnia się wynik. Z moich obserwacji wynika, że niestety na całym świecie radiologię klasyczną (tą od zdjęć i badań TK) traktuje się trochę po macoszemu.  A z drugiej strony przecież bez naszych badań trudno postawić diagnozę.  Nie rozwiązujemy niestety jednak wszystkich problemów diagnostycznych, tomografia nie znajduje odpowiedzi na wszystkie pytania. Chociaż gdyby lekarze kierujący na badania podzielili się z nami swoją wiedzą na temat pacjentów pewnie byłoby nam łatwiej. Radiolog nie ogląda pacjenta tak jak lekarz kierujący na badanie, nie ma też w większości przypadków możliwości  rozmowy z pacjentem dlatego wszelkie dodatkowe informacje od lekarza prowadzącego np. o innych chorobach współistniejących, o rodzaju urazu jakiego doznał pacjent, o przebytych operacjach mogą się okazać niezwykle cenne.

Radiologów jest zbyt mało. Dlaczego?

Rzeczywiście jest to problem. Nie wiem z czego to wynika. Myślę, że chętnych mogłoby być więcej, ale ograniczenia występują już na etapie ilości miejsc na specjalizację. Być może wynika to także z faktu, że ostatnio przybyło miejsc wykonujących badania radiologiczne i zatrudniających radiologów. To naprawdę ciekawa praca, zarówno dla techników elektroradiologii jak i lekarzy radiologów.

Praca techników w porównaniu z tym, co potem musi robić lekarz jest szybka i stosunkowo łatwa (śmiech). Samo badanie trwa niekiedy kilka minut, pozostają po nim setki a nawet tysiące obrazów, które lekarz musi obejrzeć i prawidłowo zinterpretować. Trzeba sporej wiedzy aby z całego spektrum szarości obrazu aż tyle wyczytać. To na pewno świetne zajęcie dla kogoś, kto niekoniecznie lubi pracować bezpośrednio z pacjentem, a jest zafascynowany medycyną i rozwiązywaniem medycznych zagadek, zwłaszcza gdy dostaje skierowanie z diagnozą „kontrola” (śmiech)

Co wobec tego najbardziej fascynuje Panią w tej pracy?

Pracuję w zakładzie diagnostyki obrazowej i wykonuję zdjęcia rentgenowskie oraz badania TK, a także w pracowni hemodynamiki. Mimo że w pracowni kardiologii inwazyjnej jestem częścią zespołu zabiegowego już prawie 9 lat i lubię pracę przy koronarografiach i koronaroplastykach, to jednak ciągle najbardziej pasjonuje mnie tomografia komputerowa. Ilość możliwych kombinacji, metod, rodzajów badań tego samego obszaru ciała daje niewiarygodne możliwości diagnostyczne. Pracując w tomografii mam swoiste poczucie sprawstwa, wiem co robię, dlaczego, mam bezpośredni wpływ na przebieg badania, a to zawsze sprawia mi radość. Tego nie czuję przy zabiegach kardiologicznych, choć praca tam jest równie ciekawa i potrafi być fascynująca, zwłaszcza gdy widać, że są to zabiegi ratujące życie. Swego czasu marzyłam też o pracy w rezonansie magnetycznym i to się nawet ziściło, bo w naszym szpitalu powstała pracownia rezonansu magnetycznego. Tak się jednak ułożyło, że pozostałam wierna tomografii. Gdybym mogła pracować tylko tam, nie wahałabym się.  

Na koszulce nosi Pani atrybut radiologa: dozymetr.  Zdarzyło  się, że kiedyś dał o sobie znać?

Dozymetry czy dawkomierze to nie liczniki Geigera-Müllera, które „piszczą” w obecności promieniowania. To małe „urządzenie”, które nosimy na piersi posiada w środku substancję, która po napromienieniu, a następnie ogrzaniu wykazuje luminescencję o natężeniu proporcjonalnym do dawki promieniowania. Kiedyś w środku w małej kasetce był film - klisza fotograficzna, którą po 2 miesiącach noszenia dawkomierza wywoływało się i odczytywało poziom zaczernienia. Ten jest już nowszej generacji. Oba jednak pokazują, czy ktoś otrzymał jakąś dawkę promieniowania dopiero po odczytaniu ich w specjalnym laboratorium. W diagnostyce praktycznie nie ma możliwości, żeby ktoś się naświetlił. Promieniowanie kończy się w momencie wyłączenia przycisku i tylko ktoś, kto nie przestrzega zasad ochrony radiologicznej mógłby ewentualnie zostać napromieniowany. Mimo wszystko jest coś niesamowitego w fakcie, że przy pomocy niewidzialnego promieniowania możemy zaglądać do wnętrza organizmu. Za tę magię i promienie X trzeba dziękować Rentgenowi. Wciąż mnie to „kręci”! (śmiech)

Bardzo dziękuje za nieco magiczną rozmowę.

Dorota Lewandowska