Anna Paczyńska

Anna Paczyńska
TECHNIK ANALITYKI MEDYCZNEJ

 

 

Zawsze lubiłam zagadki analityczne…

 

Czy pamięta Pani swój pierwszy dzień w Puszczykowie?

Była zima. To nie była moja pierwsza praca jako technika analityki, ale mimo to czułam się trochę niepewna. Przeszłam oczywiście przez kadry, biuro behapowca… Najważniejsze, że miałam blisko do domu, bo wtedy mieszkałam jeszcze w Puszczykowie.  A do tego szpital jako kolejowy, stał  w różnych rankingach  na bardzo wysokiej pozycji, no i płace były tu lepsze niż gdzie indziej. Dostawałyśmy deputat węglowy i darmowe bilety kolejowe. Bilet na całą Europę był sporą zachętą.  Wyglądał trochę jak książeczka czekowa. Jechało się do Berlina, z Berlina do Monachium, a potem do Rzymu. Dziewczyny, które tutaj dłużej pracowały, zwiedziły tak niemal całą Europę. To one zaraziły mnie pasją do takiego podróżowania. Samoloty nie były wtedy jeszcze tak popularne, a przede wszystkim nie były tanie, więc te kolejowe podróże były świetnym sposobem na poznanie innych krajów. Ja sama byłam we  Włoszech i we Francji. To były bardzo ciekawe podróże: przesiadki w Berlinie, który się dopiero integrował z częścią enerdowską, mnóstwo przygód. Podróż koleją do Rzymu z postojem w Wenecji była romantyczna, choć nieco długa.

Podróżowanie było aż tak poważną  zachętą?

W pewnym sensie tak. Ale „podróżowano” też na krótkich dystansach (śmiech). Kiedyś jeździł specjalny autobus, który podwoził pracowników spod dworca w Puszczykowie, aż pod sam szpital. Ja z niego wprawdzie nie korzystałam, ale pracownicy bardzo go sobie chwalili. Bardzo docenialiśmy też tutejszą  kuchnię. Panie z kuchni były rewelacyjne, potrafiły znakomicie gotować i zawsze wyczarowywały coś z niczego. Piekły ciasta, pasztety… bardzo często, zwłaszcza  przed świętami, korzystałyśmy z możliwości kupienia ich wyrobów. A do tego na dyżury dostawałyśmy tzw. przydziały. Wspominam na przykład dobrze zupę mleczną (śmiech).

A czy sama praca się zmieniła?

Pracuję w laboratorium przez cały czas i po tylu latach mogę powiedzieć, że właściwie to już zupełnie inne miejsce. Praca zmieniła się diametralnie. Przede wszystkim było nas bardzo dużo w laboratorium. Myślę, że koło sześćdziesięciu osób. Były sekretarki medyczne, panie sprzątające, no i my wykonujący badania. Sądzę, że ta praca była na swój sposób ciekawsza.  Była wyłącznie manualna, trzeba było przygotować materiał do badań, odwirować, przelać w inne probówki i specjalne naczynka, dopiero potem go analizować. A dziś: przygotowuję materiał, umieszczam w analizatorze. Wtedy zdecydowanie więcej było pracy manualnej, nadal jednak trzeba myśleć przy samej analizie. Kiedyś każda pracownia miała swój zespół ludzi. Na przykład w pracowni hematologii były trzy panie, które oglądały rozmazy. Każdy parametr krwi analizował ktoś inny, jedna osoba liczyła krwinki białe, inna czerwone, oznaczano jeszcze hematokryt, hemoglobinę, jeszcze ktoś inny oglądał i oceniał wygląd krwinek białych. Wyniki trzeba było podać sekretarce medycznej, która ręcznie wypisywała komplet badań. Właściwie wszystko wypisywało się ręcznie, od wyników cząstkowych po całość, która na końcu trafiała do lekarza. Nic dziwnego, że tyle nas tu było. W pracowni hematologii na przykład  pracowało pięć osób, w pracowni analityki ogólnej trzy, bo jedna osoba badała mocz, druga analizowała płyn mózgowo-rdzeniowy, a jedna byłą sekretarką. A do tego trzeba uwzględnić pracę na zmiany, dyżury… Było nas sporo!

W jakiej pracowni Pani pracowała?

Bardzo długo zajmowałam się analizą moczu w pracowni analityki ogólnej. Badanie wyglądało zupełnie inaczej niż dzisiaj. Wszystkie parametry sprawdzało się ręcznie. Teraz część z nich oznacza  analizator, ale nadal trzeba myśleć, uważać na każdy krok i ponieważ są to jednak tylko maszyny i trzeba je kontrolować. Dawniej  za każdym razem w trakcie badania mogłyśmy podejrzeć, jaki będzie wynik, „co wyjdzie”, teraz muszę zweryfikować i zaakceptować wynik, który podaje aparat. Wszystko pędzi do przodu, analityka laboratoryjna też, na pewno jest inaczej, ale w pewnym sensie brakuje mi tamtego analizowania, większej ilości pracy pod mikroskopem. Jako technik analityk mogę pracować w każdej pracowni – zresztą, gdy przychodzimy do pracy, każda z nas musi umieć każdą zastąpić. Wszędzie daję sobie radę.  

A co było przełomem w waszej pracy, sygnałem, że idzie nowe?

Myślę, że największym przełomem było pojawienie się zamkniętych, jednorazowych systemów do pobierania krwi. Gdy sobie przypomnę, jak dawniej wyglądał punkt pobrań… Nietrudno sobie wyobrazić, jak niekiedy byłyśmy poplamione krwią pacjentów. Dawniej pobierało się ją samą igłą, krew kapała bezpośrednio do probówek, których komplet trzeba było przygotować wcześniej. Inną metodą było pobieranie strzykawką i rozlewanie do probówek. Teraz pobieramy zamkniętym systemem, zmienia się tylko probówki, podłączając je bezpośrednio do igły, nie ma żadnego przelewania i rozlewania krwi. No i nie było rękawiczek jednorazowych. Kiedyś rękawiczki przygotowywałyśmy same: myłyśmy je, talkowałyśmy i dawałyśmy do sterylizacji. Dziś, to nie do pomyślenia! Kolejnym krokiem była zmiana w nastawianiu OB. Kiedyś trzeba było krew zasysać ustami przy pomocy pipety. Nie było nakłuwaczy jednorazowych. Do badania układu krzepnięcia miałyśmy tylko sztyleciki i płytki Petriego, które oddawało się do sterylizacji. Pobieranie krwi było bardzo bolesne, bo przecinało skórę i pacjenci głośno syczeli. Dużo ręcznej i ciekawej pracy było przy nastawianiu tzw. elektroforezy. To badanie, które dostarcza informacji o składzie białek w surowicy krwi, w dużym uproszczeniu można dzięki niemu diagnozować poziom odporności.  Preparat, czyli surowicę krwi nałożoną na bibułę wstawiało się do wanienek, przez które płynął prąd. Następnie bibułę trzeba było zabarwić i uwidocznić frakcje białkowe. Im więcej było koloru niebieskiego, tym wyższe było stężenie białek. Trzeba było dokładnie obejrzeć frakcje, potem dokładnie je wyciąć i oznaczyć ilościowo. Nigdy człowiek nie wiedział, co wyjdzie, to były takie nasze analityczne zagadki. Takie badanie robiłyśmy mniej więcej raz w tygodniu, to było bardzo pracochłonne.  Zazwyczaj robiłyśmy dziesięć próbek, bo oszczędzało się także płytki do badań. Innym przykładem badania, które dziś błyskawicznie wykonuje się automatycznie, było oznaczenie ciężaru właściwego moczu. Badanie wykonywało się urometrem. Mocz wlewało się do zlewki, w której umieszczało się urometr. Ciężar właściwy moczu odczytywało się, obserwując, do którego miejsca na jego skali sięga mocz. To takie praktyczne zastosowanie prawa Archimedesa. Wszystko robiło się ręcznie. Oczywiście wtedy też trzeba było przestrzegać zasad higieny, ale dzisiejszy inspektor SANEPID-u na widok takiej pracy z materiałem biologicznym dostałby natychmiast zawału. Higiena i sterylność pracy zmieniła się zdecydowanie na korzyść. Choć nie było wtedy ani tylu środków dezynfekcyjnych i ciągłego mycia rąk. Nie porównuję tego zwłaszcza do obecnych wymogów covidowych. Po prostu tak było, ale z dumą mogę powiedzieć, że przez tyle lat pracy nie zdarzyło mi się mieć jakiegoś zakłucia czy zarażenia.

Teraz są maszyny, ale jak Pani wspominała, nadal trzeba być uważnym. Na co musi Pani najbardziej zwracać uwagę?

Pomyłki zdarzały się zawsze i zdarzać się będą, choć system komputerowych oznaczeń próbek znacząco je eliminuje. Wszystko jest kodowane,  więc błędy mogą zdarzyć się właściwie tylko na etapie wpisywania zlecenia, potem komputer zbiera wszystkie dane i rozsyła do analizatorów informacje, jakie badania trzeba wykonać, nie trzeba już programować każdego badania osobno na  każdym z aparatów. Dodatkowo, gdy ma się jakieś wątpliwości co do wyniku, wystarczy tylko „kliknąć” i widzi się wyniki danego pacjenta z ostatnich kilkunastu dni. Można je łatwo porównać, sprawdzić, jaka jest tendencja i właściwie je zinterpretować. Przykładowo pacjent przez ostatnie tygodnie miał prawidłowe wyniki hemoglobiny, a nagle drastycznie się pogorszają. Dawniej nie miałyśmy możliwości sprawdzenia tego w komputerze, a wyniki weryfikowali jedynie lekarze, którzy mieli wgląd we wcześniejsze badania. Teraz możemy zrobić to już w laboratorium i skontaktować się z oddziałem, zapytać co się dzieje z pacjentem: czy może krwawi,  czy nie wysunęła się kroplówka, czy może nastąpiła jakaś pomyłka. Umożliwia to szybszą reakcję, co przekłada się na lepsze leczenie pacjenta.

Zawsze chciała Pani tak „zaglądać” w ludzkie organizmy?  

Zawsze podobały mi się zawody medyczne. Nie za bardzo widziałam się w roli pielęgniarki, ale wahałam się między fizjoterapią a analityką medyczną. Rozpoczęłam więc naukę w pomaturalnej szkole analityki i tak zostałam technikiem analityki medycznej. Nie miałam nigdy tzw. oporów przed badaniem krwi, moczu czy innych materiałów biologicznych, to kwestia mentalności, nastawienia. Dla mnie to były zawsze kolejne zagadki do rozwiązania. Nie żałuję tamtego wyboru, choć żal mi jedynie szacunku, jaki kiedyś towarzyszył naszej pracy. Po zmianie ustroju wiele uprawnień nam odebrano i na swój sposób zawód technika analityki medycznej zdegradowano. Kiedyś było inaczej… a teraz po prostu blisko mi do emerytury…

A co „trzyma” Panią tyle lat w Puszczykowie?

Mieszkam w Mosinie i tyle!( śmiech). Ale faktycznie jest coś specyficznego w tym miejscu. Ludzie się znają, często są zaprzyjaźnieni, mieszkają po sąsiedzku. Wracam do Mosiny, to każdy wie gdzie pracuję. Bywa, że na targu zapytają o to czy tamto, co trzeba zrobić, żeby na przykład się zbadać… Nie jest się tak anonimowym jak w Poznaniu. Wszyscy się znają, nawet do pracy ktoś może podwieźć pod szpital, bo wie dokąd jadę.  Jesteśmy z jednego „fyrtla”.

A co poza szpitalem?    

Moją wielką pasją są… motory. Dużo jeździmy z mężem motocyklami. Wcześniej, gdy dzieci były jeszcze w domu było na to mniej czasu, ale teraz już sporo podróżujemy. Jeździmy wprawdzie krótko, bo tylko od wiosny do późnej jesieni, ale gdy zaczyna się sezon wykorzystujemy każdą okazję, by wyruszyć w trasę. Mamy grupę przyjaciół, z którymi wspólnie podróżujemy, ale sami też jeździmy. To jednak inne zwiedzanie niż samochodem, można wjechać w różne „kąty”, posmakować innej Polski. Naszą najdalsza wyprawą był wypad w Bieszczady. Teraz byliśmy na Podlasiu i to było prawdziwe odkrycie! Tam jednak jest zupełnie inna filozofia życia niż nasza, tu w Wielkopolsce. Wioski bez asfaltu, z charakterystycznymi drewnianymi chałupami… to była jednak swoista egzotyka. Można pozwiedzać posmakować i wrócić do swojej Mosiny i Puszczykowa!

Dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych ciekawych wypraw motocyklowych.  

Anna Paczyńska