ANDRZEJ WEINERT

Andrzej Weinert
MISTRZ INSTALATORSKI

 

 

Nie żałuję, że tu jestem!

 

Kiedy Pan trafił do Puszczykowa ?

To było w  październiku 1977 roku. Pracę zaczynałam jako… kolejarz. Przysłano mnie z Poznania, w szpitalu kolejowym potrzebni byli pracownicy. Formalnie byłem więc  pracownikiem Rejonu Budynków PKP w Poznaniu oddelegowanym do Puszczykowa. Od początku zajmowałem się pracami instalatorskimi. W 1977 roku trzeba było jeszcze pracować przy urządzaniu oddziałów – na przykład nie był jeszcze urządzony oddział laryngologiczny. Pamiętam, że na laryngologii pielęgniarki same wywoziły gruz i sprzątały po budowlańcach. Mało tego, panie przyjechały do pracy z innych województw, a nie miały gdzie spać, a ponieważ oddziałał laryngologii, stał jeszcze pusty,  to do jego uruchomienia po prostu tam nocowały. Zamiast laryngologii było piętro hotelowe dla personelu. Teraz jest tam oddział rehabilitacji kardiologicznej. Dopiero po dwóch czy trzech latach naprzeciwko szpitala zbudowano hotel i część osób tam zamieszkała. Inni mieszkali na ulicy Kolejowej w Poznaniu. Byli też tacy, którzy w mieszkaniach wykupionych w blokach w Mosinie mieszkali razem po kilka osób.

Czy można powiedzieć, że w tym szpitalu zna pan każdą rurę, zawór, każdy kran?

No pewnie ! (śmiech). Znam mnóstwo zakamarków, a zwłaszcza po generalnym remoncie. Bardzo dużo się zmieniło i wielu rzeczy trzeba było uczyć się na nowo. Zmieniły się też same urządzenia. One pracują  sterowane zdalnie,  trzeba było je poznać i nauczyć ich obsługi.  

Czyli od klucza francuskiego i „szweda” do automatyki?

Automatyki jest dużo, ale „szwed” i „francuz” do dziś są potrzebne. To jak berło instalatora. Ale doszło trochę  nowych kluczy, które potrzebne są do naprawy i konserwacji tych nowoczesnych urządzeń automatycznych. Praca przy instalacjach niby się nie zmieniła, ale potrzeba dużo więcej wiedzy, a duża ilość elektroniki w urządzeniach wymaga panowania nad nimi technicznie.

Elektronika, automatyka – wspaniale!  Ale często spotykam się z opinią, że polscy rzemieślnicy dzięki temu, że byli uczeni pracy tradycyjnymi metodami, szybko zyskują opinię „złotych rączek”. Zgadza się Pan z tym?

Lata doświadczenia robią swoje. Dość często sam nasłuch urządzenia mnie nie zawodzi i po sposobie jego pracy mogę powiedzieć czy wszystko gra. Człowiek ma to już tak zakodowane, wie, że zmiana odgłosu oznacza kłopoty. Trzeba zobaczyć, sprawdzić i ewentualnie naprawić. Nie trzeba mieć komputera – on jest bardzo potrzebny, ale stary fachowiec wiele rzeczy bierze na słuch i się nie myli!

Czy modernizacja kotłowni była dla Pana dużą zmianą?

Bardzo dużą! W porównaniu do kotłów parowych to zupełnie inna epoka. Teraz piece gazowe mieszczą się w jednym pomieszczeniu. Wszystko, co jest potrzebne do wytworzenia ogrzewania i ciepłej wody mamy w jednym miejscu, przedtem potrzebny był cały wielki budynek i jeszcze do tego magazyn paliwa, w którym teraz jest sala wykładowa. Jest dużo wygodniej, czyściej, ekologiczniej.

Pamięta Pan awarię, które jeszcze długo śniła się po nocach?

Przeszliśmy dwie powodzie, które bardzo zagrażały szpitalowi. Woda  wlewała się do piwnic. Jedna powódź była za czasów kolejowych, a druga w roku 1997. Warta tak podniosła wtedy poziom wód gruntowych, że  co godzinę musieliśmy zamykać kinety w studzienkach. To są takie specjalnie wyprofilowane korytka na dnie studzienki kanalizacyjnej.  Pracowaliśmy tak, aż do momentu gdy woda zaczęła wreszcie  opadać.  Trwało to kilka dni i nocy.  Zagrożone były agregaty prądotwórcze, pomieszczenia szpitalne. Pamiętam, że bardzo zagrożona była apteka szpitalna, która wtedy była właściwe taką małą firmą produkcyjną. Ratowaliśmy dobytek, zasypując studzienki piaskiem, układając worki… Nie było w praktyce czym zamykać kinet. Ale szpital obroniliśmy, bo nie było dużych start. Były też śmieszne historie.

Z przyjemnością posłucham.

Dostaliśmy zgłoszenie o grzejniku, który nie grzał na oddziale rehabilitacji kardiologicznej. Poszedłem tam z kolegą do tej sali. Na sali leżało kilku panów, ale jeden był szczególnie wzburzony. Wyzywał: co to za fachowcy, jak to możliwe, że w szpitalu grzejnik jest zimny i tak długo trzeba czekać na instalatora. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, a pacjent był chyba nawet gotowy do rękoczynów. Od razu zauważyłem, że pokrętło od grzejnika było mocno przykręcone, bo komuś widocznie było za gorąco, a awanturnik o tym nie wiedział. Pacjent był coraz bardziej narowisty,  ale postanowiłem go jeszcze trochę przetrzymać. Sytuację trzeba  było jakoś rozładować, tym bardziej że kolega, który był, tam ze mną, też z trudem trzymał nerwy na wodzy. Mówię do pacjenta: wie pan, ja panu pokażę,  że  taki fachowiec, jak ja potrafi na odległość, bez dotykania kaloryfera włączyć ogrzewanie.  I niczym Kaszpirowski wyciągnąłem ręce nad grzejnikiem, oczywiście niepostrzeżenie wcześniej odkręciłem gałkę. Grzejnik po chwili zaczął grzać. Powiedziałem: gdyby pan miał taką władzę i siłę w rękach jak ja, nikt nie musiałby tu przychodzić. Pacjent, który leżał na sąsiednim łóżku, dokładnie mnie obserwował i o mało nie spadł ze śmiechu na podłogę. Ale minę awanturnika pamiętam do dziś.

A jak to było z obejmami? Podobno stały się  legendarne?

Oj tak! Instalacja była tak zardzewiała przed generalnym remontem, że dwa, trzy razy dziennie mieliśmy awarię i trzeba było ratować się opaskami, a te musieliśmy dorabiać sobie sami. Na początku nawet nie wiedzieliśmy, że takie produkują, zresztą były bardzo drogie. Dzisiaj mamy tzw. opaski gebo, które są wspaniałe w sytuacjach awaryjnych i bardzo ułatwiają instalatorowi naprawianie starej rury. Dokręca się cztery śruby i gotowe, ale wtedy  musiałem te opaski i inne części dorabiać z blachy, dorabiać poszczególne elementy, odpowiednio dogiąć, żeby można je było potem zacisnąć. Złośliwość rzeczy martwych polegała, na tym, że rury pękały najczęściej, gdy przychodziła godzina piętnasta. Trzeba było zostawać po godzinach i naprawiać. Wiele razy odrabiało się całą następną zmianę. Przez tyle lat, ile tu pracuję, nawet tego nie zliczę: święta, niedziele, wakacje … inni na urlopach, a ja z kolegami na dyżurze przy instalacjach.  No ale po to przecież byliśmy!

Zawsze Pan sobie wyobrażał, że będzie pracował w jednym miejscu?

Do Puszczykowa przeszedłem z firmy prywatnej. Trochę się zawiodłem na tamtej pracy i dlatego chciałem pracować w państwowej firmie. Najpierw sądziłem, że to będzie rok, może dwa, przeciągnęło się niemal do emerytury. (śmiech) Jestem bardzo zadowolony, że tak się stało. Mam blisko do pracy – to fakt, ale najważniejsze, że zawsze udawało się świetnie dogadywać z kierownictwem, więc nawet nie myślałem o szukaniu innej pracy.  Choć muszę powiedzieć, że ze starej ekipy  zostałem tylko ja, jestem najstarszy, a reszta ma dużo krótszy staż.

Wychował Pan swojego następcę?

Wychowałem, ale odszedł. Instalator jest bardzo poszukiwanym zawodem, a w firmie państwowej płaca nie jest argumentem. Dotyczy to zwłaszcza młodych, bo starsi najczęściej chcą tak doczekać do emerytury. Młodych brakuje, nauczeni są innej pracy instalatorskiej. Jeśli zaczynali przy instalacjach w domkach jednorodzinnych albo w mieszkaniach, to tu mogą się nie odnaleźć. Praca w szpitalu jest zupełnie inna. Tego trzeba gruntownie się nauczyć, poznać budynek, jego specyfikę. Tu jest mnóstwo urządzeń technicznych, niemal każdego dnia może zaskoczyć nas zupełnie inna sytuacja, trzeba być elastycznym i radzić sobie. Bardzo lubię takie wyzwania, to mnie na swój sposób nakręca. Nieraz człowiek z obawą podchodzi do takiej awarii, a jak uda się ją usunąć,  to jest wielka satysfakcja. Przydają się wtedy lata doświadczeń, bo najlepiej się uczyć „na awariach”. Czasem trzeba odciąć tylko pion, pokój na oddziale, ale już odcięcie wody do budynku zagraża pracy całego szpitala. A to nie są żarty.  Na szczęście dziś mamy wiele możliwości naprawiania usterek bez większego zakłócania pracy innych oddziałów. Szczęśliwie też nigdy nie zdarzyło się, byśmy przez awarię musieli ewakuować pacjentów. Zawsze staraliśmy się zaradzić w porę i nie dopuścić do większych strat.

Co najczęściej robi Pan po pracy?

Jadę do następnej pracy. (śmiech) Mam własną firmę i wykonuję po prostu inne zlecenia. Ale gdy zdarzy się wolna chwila, dużo jeżdżę na rowerze, ewentualnie idę na spacer z żoną. Ale prawdę powiedziawszy, to czasu wolnego najczęściej brakuje. Instalatorów jest za mało i trzeba się nieźle nagimnastykować, aby w szpitalu dopiąć grafik dyżurów. A poza tym instalator zawsze znajdzie pracę!

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Andrzej Weinert